Karol Białobrzeski (1892-1973) – Legionista Polski
2025-01-10Wkroczenie Armii Czerwonej do Zakliczyna – Wspomnienia Marka Mietelskiego
17 stycznia 2025 r. – 80-ta rocznica wkroczenia Armii Czerwonej do Zakliczyna.
M o j e w s p o m n i e n i a
Zbliża się 80-ta rocznica wejścia do Zakliczyna przedstawicieli drugiego okupanta – żołnierzy Armii Czerwonej. Pamiętam wzmożone działania militarne obu walczących stron – zarówno przed jak i po przejściu frontu.
W Zakliczynie pod koniec wojny Wehrmacht składował pociski moździerzowe z ładunkami miotającymi i granatami ręcznymi w skrzynkach wzdłuż wejścia do gospodarstwa Jana Majewskiego przy ul. Mickiewicza. Były one z zasady pod okiem pilnującego żołnierza. Gdy, spacerując, odchodził na chwilę – można było podbiec i wziąć niewielką ilość tych ładunków. Były to zestawy cienkich krążków prochu strzelniczego obszytych dzianiną, nakładanych na statecznikową część pocisku dla zwiększenia zasięgu jego lotu. Używaliśmy ich do swoistego rodzaju fajerwerków. Jeden taki krążek składaliśmy kilka razy w kostkę, pakowali w papierowy pakiecik oklejony przylepcem. Jeden z rogów ucinało się nożyczkami i w tym otworze umieszczało kawałek takiego krążka prochowego. Potem z procy – umieszczając w siodełku ten pakiet z lontem ku górze – podpalało się go zapałką i wystrzeliwało. Wyrzucony pakiet na pewną wysokość – rozrywał się w powietrzu a kawałki prochu spadały, paląc się. Większe ilości tych pocisków były również składowane pod strażą w zagłębieniu przy wale oddzielającym pastwisko Kamieniec od Łukówek, ale tutaj niezauważalne przez wartownika podejście było raczej niemożliwe ze względu na osłonięty teren.
Na przełomie lat 1944/45 w zimie, wieczorami, miały miejsce naloty sowieckich samolotów na Tarnów i Mościce. Słychać było do Zakliczyna głuche odgłosy wybuchów bomb. Ponieważ Rosjanie używali do oświetlenia „pola operacyjnego” nowo używanych w II wojnie światowej rakiet (zwanych wtenczas „drzewkami”) na specjalnych spadochronach – można było to również zobaczyć z większej odległości. Wymykałem się wtenczas wraz z moim bratem, Janem, z domu i zza węgła stodoły sąsiada, Jana Majewskiego, oglądaliśmy ten militarny „spektakl”.
Na dwa dni przed nadejściem Armii Czerwonej – 15 stycznia 1945 popołudniu, oglądałem sprzed domu „harce” dwóch sowieckich samolotów myśliwskich, przelatujących kilka razy nad Zakliczynem. Nie wiem skąd rozeszła się pogłoska, że za sterami tych maszyn siedziały kobiety-pilotki. Moja Żona, będąc w tym czasie 12-letnią dziewczynką, mieszkała w niedalekiej Pleśnej wraz z rodzicami, którzy po opuszczeniu Lwowa w 1943 r. zatrzymali się tam na dwa lata. W 1962 r. zostaliśmy małżeństwem. Opowiadała mi ona, że pamięta przelot tych dwóch samolotów myśliwskich nad Pleśną i okolicami. Jeden z nich zrzucił bombę na stodołę pp. Jamrogów – gospodarzy, u których mieszkali. W tej stodole stał samochód ciężarowy okryty słomą przed Niemcami. Dzięki tej słomie samochód nie ucierpiał.
Następnego dnia rano rozeszła się po Zakliczynie wiadomość, że Niemcy pędzą dużą liczbę więźniów z jakiegoś obozu na zachód i są już koło Janowic. U nas w domu postanowiono „mężczyzn” gdzieś ukryć (ojca i mnie z bratem). Gdzie? Wybór padł na pobliski… kościół parafialny. Wzięliśmy jakieś kanapki i poszliśmy na schody do wieży, powyżej chóru. Mijały godziny i nie mogliśmy się jakoś doczekać przejścia tych eskortowanych więźniów więc wróciliśmy do domu. Była to chyba jedna z najszczęśliwszych decyzji w naszym życiu! Ukryliśmy się gdzieś w domu. A wieczorem ta kolumna setek więźniów obojga płci z dziećmi weszła do Zakliczyna i została „zakwaterowana” na noc właśnie w kościele! Wtenczas opuściliśmy naszą domową kryjówkę. Co byłoby z nami, gdybyśmy tam z ojcem zostali?!
Zaraz członkowie RGO (Rada Główna Opiekuńcza) w Zakliczynie przystąpiło do działania. Pamiętam, że u nas w domu w porządnie wyszorowanym olbrzymim garnku do gotowania bielizny ugotowano czarną kawę. Do tego chleba ile było w domu. Naprzeciwko u pp. Ściborowiczów też coś gotowano. To wszystko gdzieś ok. godz. 20.00 zostało zaniesione do kościoła. Tam przy rozdawaniu posiłków zrobił się taki tumult, że pewna tego ilość, zamiast w żołądkach nieszczęśników – wylądowała na posadzce.
Również tego wieczoru świeciła bardzo jasnym światłem „choinka” – taka sama rakieta jak te nad Tarnowem podczas sowieckiego bombardowania. Była jednak innej produkcji. Tamte dawały światło pomarańczowo-czerwone – ta bardzo mocne, oślepiające, niebiesko-białe. Nie wiem przez którą z walczących stron zainstalowana i w jakim celu. Świeciła co najmniej ze 2 godziny – od naszego domu w kierunku południowo-wschodnim. Nie wiadomo nad którą wsią była w zenicie: Kończyskami, Borową? W ośnieżonym terenie oświetlenie z tej rakiety musiało być bardzo efektywne.
Wczesnym rankiem Niemcy z orszakiem tych więźniów wyruszyli dalej – przez Melsztyn na zachód. Rano ok. godz. 9.00 płukając bolące gardło roztworem Kalium hypermanganicum zobaczyłem trzech mężczyzn przechodzących od strony kościoła w kierunku Kamieńca. Oni podobno ukryli się w wieży przy dzwonach. Wchodziło się tam po trzech długich drabinach opartych na pomostach. Wchodząc, drabiny te wciągnęli za sobą na górę. Rano kilku Niemców z ekipy sprawdzającej tam poszło i strzelali do nich w górę (można było znaleźć potem pociski karabinowe), na szczęście bezskutecznie.
Po pobycie w tym kościele tak ogromnej ilości ludzi przez ponad 12 godzin, którzy nie tylko tam jedli, spali ale i załatwiali potrzeby fizjologiczne – świątynia miała być ponownie konsekrowana. Nie przypominam sobie takiej ceremonii.
Więźniowie z tego obozu zostali podobno uwolnieni za kilka dni w okolicy Limanowej przez żołnierzy Armii Czerwonej.
Następnego dnia, w którym Armia Czerwona wkroczyła do Zakliczyna – ruch wojsk niemieckich jadących na zachód był wzmożony. Wczesnym popołudniem został przez nich podpalony magazyn żywnościowy Spółdzielni „Snop”. Mieszkańcy Gminy ruszyli na szaber – m.in. popychali przed sobą po chodnikach obracające się koła sera szwajcarskiego, który przez polskie społeczeństwo przez lata okupacji nie był oglądany, ani tym bardziej konsumowany.
Około godz. 18.00 przyszło do naszego domu dwóch oficerów, odpoczywali ok. 15 minut i pytali jak daleko od Zakliczyna znajduje się zapora w Rożnowie. Cały czas słyszało się sporadyczne serie z broni automatycznej. Około godz. 20.00 wyszedłem z ojcem i bratem do ganku. Tam obserwowaliśmy kolorowe roje świetlnych pocisków płynące głównie z kierunku zachodniego. Nagle ciemności przeszył na zachodzie słup ognia wysokości co najmniej 15 metrów a po sekundzie niesamowity huk. To Niemcy wysadzili most na Wolance. Po tym wydarzeniu weszliśmy z powrotem do wnętrza domu. Mniej więcej godzinę później wysadzili most pod Melsztynem na Dunajcu. Ta druga detonacja, chociaż słabsza, spowodowała u nas w kuchni odpadnięcie od ściany dużego fragmentu bielonej polepy glinianej. Było już po godz. 21.00 gdy rozległo się pukanie do drzwi frontowych. Moja ciotka, Kazimiera, otworzyła je i do sieni wszedł żołnierz radziecki z zapytaniem: Hermańca u was niet? Było ich w patrolu kilku. Weszli do środka. Jeden z nich pociągnął łyk z buteleczki z perfumami a skarcony przez dowódcę – szybko ją odłożył. Jeszcze padło jedno zapytanie, czy są Niemcy na strychu? Na zaproszenie ciotki do sprawdzenia – zaniechali dalszych poszukiwań i wyszli.
Dzień 18 stycznia rozpoczął się ostrzałem Zakliczyna z pocisków moździerzowych spod Czarnego Lasu przez kilka dni oraz seriami z karabinów maszynowych „zza wody”. Wyszedłem z ciekawości w kierunku Rynku. Dziwię się teraz, że moi rodzice nie oponowali temu wyjściu do centrum (może nawet o moim zamiarze nie wiedzieli?). Na końcu ul. Mickiewicza, przy schodkach obok domu p. Kasztelewicza zatrzymałem się na ok. 20 minut.
Wnętrze magazynu „Snopu” było już wypalone. Za jego północną ścianą była duża hałda miału węglowego. Właśnie w nią uderzył niemiecki pocisk moździerzowy. Olbrzymi gejzer czarnego miału i dymu wzniósł się ponad wypalony magazyn. Stał jeszcze ze mną p. Koza, który przyjechał dopiero co „ze świata” i mieszkał ze swoją żoną razem z nauczycielem p. Władysławem Kowalem. Przeszedłem z nim na chwilę do narożnego domu pp. Rechowiczów i zaraz potem wróciłem do domu.
Ostrzał moździerzowy trwał przez dwa dni. Jeden pocisk uderzył w konar jesionu w naszym ogrodzie. Pamiętam, gdy któregoś dnia stojąc przed domem z jakimś dobrze leciwym sowieckim żołnierzem, uderzył taki pocisk obok dużego świerku w ogrodzie za plebanią. Huk i słup ziemi z dymem. Schowaliśmy się przezornie do sieni. Pamiętam też zniszczoną zewnętrzną rozdzielnię linii telefonicznych przy Poczcie oraz zrujnowaną kuchnię w domu przy Rynku, gdzie pocisk wpadł przez strop. W mieszkaniu tym mieszkał zakliczyński katecheta, ks. Wojciech Pierzga, który wtenczas był akurat nieobecny. Można powiedzieć, że ten ostrzał Zakliczyna, na szczęście niezbyt intensywny (chyba z jednego moździerza) nie uczynił wielu zniszczeń.
W dniu 19 stycznia wszedłem już na Rynek dokonując „oględzin”. Był tam leżący na wznak (jeszcze przez 3 dni) na chodniku przy domu Flakowicza (narożnik z ul. Malczewskiego) trup młodego żołnierza niemieckiego z raną postrzałową klatki piersiowej, ograbionego z butów (były nawet przekazywane dyskretnie „na ucho” wieści, kto z Zakliczynian to uczynił) i wierzchniego okrycia, z czyimś przypieczętowanym dowodem skrajnego prostactwa w postaci ekskrementów zlokalizowanych koło twarzy. Straszyła spalona poprzedniej nocy przez Rosjan nowa kamienica Cypriana Szczurka, który wraz z rodziną na moment przejścia frontu schronił się w domu pp. Brzozowskich na Zawalu (wtenczas ostatni dom po lewej, przy końcu chodnika). Było szabrowanie sklepów. W jednym z nich (przy tej wypalonej kamienicy), wśród grubej warstwy rozsypanej mąki poniewierały się naboje karabinowe.
Rano, kilka dni po przejściu frontu zobaczyliśmy, że kilku żołnierzy rosyjskich wynosi wino mszalne z zakrystii kościoła. Wyszedłem na t.zw. „wygon” wraz z – od ponad 40 lat – gosposią moich nieżyjących już dziadków, Antosią. Widzieliśmy to jak na dłoni: przed nami nasz ogród warzywny pod śniegiem (obecnie parking przykościelny), dalej kościół z drzwiami od zakrystii. Kilka osób z sąsiednich domów przyglądało się temu procederowi, ale – w obawie o swoje życie – nikt się nie kwapił, aby temu zaprotestować. Antosia nie wytrzymała. Wzburzona – z miną rozżalonego, bliskiego płaczu dziecka – ruszyła w stronę kościoła. Oniemiałem z wrażenia – myślałem, że to ostatnie sekundy jej życia! Napotkała wychodzącego z zakrystii żołnierza z naręczem flaszek – zatrzymała go i poprosiła stanowczo o zwrócenie ich do kościoła i zaprzestanie wynoszenia. Nie do wiary! Jej interwencja poskutkowała! Uczyniła to nasza gosposia, Antonina Noga!
W wielu miejscach w Zakliczynie można było znaleźć poniewierającą się amunicję i środki wybuchowe. W strumyku przecinającym dzisiejszą ulicę Ogrodową było kilkadziesiąt kostek trotylu. Stały się własnością „arsenału” – którego właścicielami byłem ja, mój brat oraz dwóch Kazimierzów z sąsiedztwa: Flakowicza i Ściborowicza. Jako „magazynier” – ze względu na „mniejsze gabaryty” konieczne dla dostania się do tego arsenału – wykorzystywany był młodszy brat Kazimierza Ściborowicza, Jerzy. Były w tym arsenale również naboje karabinowe a także przez jakiś czas (ze względu na rozmiary – poza arsenałem) CKM, wymagający chyba przed użyciem intensywnej ingerencji rusznikarza.
Pewnego rodzaju „urozmaiceniem” były wojskowe transporty na front sowieckich kryminalistów, którzy – kwaterując po wsiach – byli niejednokrotnie przyczyną wielu konfliktów i zajść. Władze radzieckie tworząc takie oddziały zapewniały ich, że udział w walkach frontowych „wojny ojczyźnianej” złagodzi lub skasuje ich wyroki. Pewnego wieczoru przydzielono nam kilku takich „skazańców”. Nie wystarczył im przygotowany przez nas dla nich jeden pokój – zajęli na nocleg przebojem pozostałe dwa pokoje, w których układaliśmy się do snu. Trudno to nawet wspominać.
Był już chyba luty 1945, gdy przed południem do naszej kuchni wszedł – skierowany przez miejscowego księdza – niemłody już, rosły mężczyzna z informacją o terminie pogrzebu jego córeczki i prośbą o oprawę muzyczną w kościele. Pamiętam trudny do opisania nastrój jaki zapanował w naszym domu po jego relacji, że tą zmarłą dziewczynką było kilku- lub kilkunastomiesięczne niemowlę, zgwałcone przez sowieckiego żołnierza – na śmierć! Pamiętam też, jak rękawem swojej ciemno-zielonej kurtki ocierał łzy płynące po jego twarzy. Pochodził – o ile pamiętam – z Faściszowej lub jej okolic.
Niedługo po przejściu frontu – jak zwykle przy zmianie systemu politycznego – rozpoczęły się rozrachunki osobiste – samosądy…
Przez długie miesiące po nastaniu nowej rzeczywistości – w jednym z niewielkich pomieszczeń zakliczyńskiego Ratusza (niedaleko od głównego wejścia, po prawej stronie) zalegały dziesiątki (jeśli nie więcej) pocisków moździerzowych kaliber 8 cm. Ratusz był „na okrągło” otwarty i kto mógł i kiedy chciał – mógł wziąć ich dowolną ilość. Amatorami tych śmiercionośnych „zabawek” była głównie młodzież. Sam byłem świadkiem, jak po szkole – jeden czy drugi kolega – szedł tam i zabierał do teczki ile weszło: zazwyczaj jedną lub dwie sztuki.
Panowała wtenczas wśród tych amatorów moda uzyskiwania z ich wnętrza (po wykręceniu zapalnika) materiału wybuchowego – ekrazytu, lub po wyłamaniu pocisku z nabojów karabinowych – prochu strzelniczego wysypywanego z łusek. Umieszczali to w woreczkach, szytych przez siebie z gęstego materiału. Po co, na co – do dzisiaj nie wiem.
Pamiętam właśnie taki przypadek zakończony tragicznie w Zakliczynie. Była wczesna wiosna. Niebo zakryte grubą powłoką chmur. Było popołudnie. Stałem z Kazkiem Flakowiczem obok posesji J. Majewskiego na ul. Mickiewicza. Nagle potężny huk spłynął jakby z góry – widocznie odbity od powłok chmur. Źródło tego huku nie było dalekie – po drugiej stronie Rynku, na tyłach Apteki. Tam właśnie Zbigniew Wiejowski (uczeń dopiero co uruchomionego w klasztorze OO. Reformatów „Prywatnego Gimnazjum Koedukacyjnego Gminy Wiejskiej w Zakliczynie”) odłupywał majzlem ekrazyt z wnętrza pocisku moździerzowego. Kibicował mu przy tej czynności jego kolega, Stanisław Zając. Gdy Zbyszek nieopatrznie uderzył w majzel młotkiem o wewnętrzną, metalową powłokę pocisku – powstała iskra, która spowodowała wybuch. Nieszczęśnika, w tragicznym stanie odwieziono furmanką (!) do Tarnowa, gdzie po kilku dniach zmarł. Staszkowi Zającowi odłamek urwał jedynie palec u nogi.
O „mały włos” taki pocisk moździerzowy – tylko o wiele większy (kaliber 12 cm) – nie posłużył mnie, mojemu bratu oraz Kazkowi Ściborowiczowi jako środek transportu na … „drugi świat”. Było przedpołudnie w Niedzielę Wielkanocną 1945 r. Pocisk ten (moje znalezisko!) był przenoszony ok. 250 m w okolice Kamieńca. Trzy wymienione wyżej osoby uczestniczyły w tym przedsięwzięciu. Niestety – chyba przez wygodnictwo – niesienie pocisku ważącego 16 kg poleciliśmy młodszemu od nas o kilka lat Kazkowi. Szliśmy naszym, pochyłym polem (obecnie fragment przykościelnego parkingu) a Kazek niósł pocisk na rękach i co chwila – chcąc odpocząć – upuszczał go na ziemię zapalnikiem w dół! Gdy po jakimś czasie mój brat odkręcił zapalnik zobaczył, że umieszczona w nim iglica była w odległości niespełna 1 mm od spłonki!!!
(w Krakowie, 11 stycznia 2025 r.)
Marek M i e t e l s k i (-)