Michał Grzegorczyk (1893-1951) – uczestnik I wojny światowej w Bośni i na froncie włoskim w latach 1914 – 1918
2024-06-02Pamięci kpt. Kazimierza Kuby-Bojarskiego, który w Wieczór Wigilijny ucztował u Pana
2024-06-08“Co pamiętam z Olszyn? Moje osobiste wspomnienia” – Helena Kara
Dom, w którym się urodziliśmy (Tadeusz, ja Helena, Jadwiga – najstarszy Jan urodził się w Zdoni) był posadowiony na niewielkim wzniesieniu, (był nazywany dworem) użytkowany był przez rodziców w formie dzierżawy od niejakiego Szczurka mieszkającego w Zakliczynie. Hrabia Potocki dworek ten sprzedał prawdopodobnie za długi. Jego żoną była Włoszka, która sprowadziła do Olszyn sporo roślin i drzew.
Do dworku prowadziły dwie drogi, jedna od strony wsi Sukmanie obsadzona po obu stronach dębami, druga prowadziła do centrum wsi i obsadzona była na zmianę czereśniami i krzewami bzu. Obejście domu było dość obszerne, na dole przy ogrodzeniu od strony drogi (o ile pamiętam był to gęsty żywopłot liściasty) i w pobliżu dębów były dwa stawy, w których były ryby. Stawy były przedzielone groblą, na którą mieliśmy zakaz wchodzenia. Pamiętam też, że nad jednym stawem rosło piękne drzewo miłorząb, ale wtedy byłam za mała żeby znać jego nazwę. Dopiero później starsi bracia mnie uświadomili, ale pamiętam jak zbieraliśmy te piękne, wachlarzowate listki.
Do domu były trzy wejścia, jedno z dużego, ładnego tarasu od strony południowej, otoczonego kamienną balustradą, drugie wejście znajdowało się od strony północnej też przez taras ale nieco mniejszy. Tym wyjściem można było zejść do piwnicy (której bardzo się bałam) i do studni oraz nad stawy. Za drogą, naprzeciw dużego tarasu był ogród warzywny, rosły tam też maliny, porzeczki i agresty. Ten ogród ciągnął się do głównej drogi. Najczęściej używanym wejściem i wyjściem było znajdujące się od strony zachodniej, prowadzące do zabudowań gospodarczych. Z zabudowań gospodarczych pamiętam stodołę po lewej stronie, za którą znajdowało się pole uprawne. Pamiętam murowaną stajnię, dużą, krytą wozownię, stały tam wozy konne, oraz ładna bryczka i sanie, własnoręcznie zrobione przez mojego tatę. Był też murowany lamus przy dębowej drodze (nie wiem czemu służył wcześniej), który nam dzieciom służył do zabawy. Za zabudowaniami gospodarczymi były pola uprawne. Na środku dużego, trawiastego podwórza rosła duża lipa, wokół której znajdowały się ławki. W tym miejscu były robione zdjęcia, a obok lipy można było zejść do tartaku, położonego nad potokiem. Pamiętam, że nad tym potokiem rosły olchy i wiosną kwitły kaczeńce. Koło tego tartaku prowadziła wąska droga w tzw. księży las. Byłam tam z braćmi i kuzynem Jurkiem na grzybach i pamiętam, że nazbieraliśmy bardzo dużo, tylko że wtedy jeszcze nie znałam się na grzybach, tak jak obecnie.
Dom (dworek) był duży, oprócz nas mieszkała tam rodzina Mleczków w pomieszczeniach po prawej stronie dużego tarasu, z tarasu wchodziło się do holu i stamtąd było troje drzwi do dwóch korytarzy: na prawo do rodziny Mleczków (matka, dwóch synów i dwie córki, jedna którą nazywaliśmy panią Manią była nauczycielką), na lewo do pomieszczeń, które zajmowała moja rodzina, a prosto z holu było wejście do tzw. „wielkiej kuchni”, w której była przechowalnia różnych rzeczy, było z niej też wyjście na mały taras. Na tym tarasie rodzice z braćmi mają zdjęcie.
W czasie wojny w tej kuchni stacjonowali Niemcy. W wielkiej kuchni mieszkała też rodzina Budzyńskich deportowana z Poznania do Olszyn. Ja pamiętam panią Budzyńską i najmłodszego syna, bo wojnie przyjeżdżali do Olszyn. Do pomieszczeń przez nas używanych prowadził korytarz, po jego prawej stronie była duża spiżarnia, pokój braci i kuchnia skąd był widok na drogę w kierunku Wojnicza, a po prawej stronie był dość duży pokój rodziców, z którego było wejście do trochę mniejszego pokoju. Tam, po urodzeniu mojej młodszej siostry spałam ja na drewnianym łóżku, zrobionym przez mojego tatę. Należy dodać, że wszystkie meble znajdujące się w kuchni i pokojach, były robione przez mojego tatę, który był świetnym stolarzem, posiadał też narzędzia i warsztat stolarski. Myślę, że moi synowie pamiętają te meble bo po przeprowadzce rodziców do Lusławic, spędzali tam każde wakacje i te meble jeszcze tam były. Były to dwa łóżka, szafki nocne, toaletka z szafkami i malutkimi szufladkami, szafa, stół z szufladą na kluczyk oraz wszystkie inne meble kuchenne. Pokojowe meble były zdobione różnymi gatunkami drzew więc zdobienia były kolorowe. Pod oknem mojego pokoju i rodziców był nieduży ogródek z kwiatkami (obok niego jest zrobione zdjęcie z moich chrzcin) i rosła tam brzoskwinia pod moim oknem, a obok pnąca róża przy dużym tarasie.
Pamiętam zabawy dziecinne z moim bratem Tadeuszem i kuzynami Elżbietą i Jerzym dziećmi stryja Franciszka, brata mojego taty. Stryj z żoną Bronisławą mieszkali przy drodze prowadzącej do kościoła. Odkąd pamiętam stryj mocno utykał na nogę, jak się później dowiedziałam było to skutkiem postrzelenia przez niemieckiego żołnierza kiedy wraz z moim tatą wracali z Wojnicza. Stryjostwo mieszkali w ładnym, drewnianym domu z dwoma, dość dużymi gankami, jeden od strony drogi był na całej długości domu, drugi od strony podwórza bardziej był jak taras, krótszy ale szeroki. Stały tam dwa wiklinowe fotele i taki sam stolik. Stryj prowadził nieduży sklep wielobranżowy, czasem dostawaliśmy od niego po cukierku, częściej wtedy jak nie było w pobliżu stryjenki. Za ich domem była szkoła do której chodziliśmy, (ja tylko do pierwszej klasy razem z Lusią – Elżbietą) obok szkoły rosły duże kasztany, a część podwórza szkolnego obsadzona była żywopłotem. Pamiętam też, że moją nauczycielką była pani Julia Pankówna.
Powyżej szkoły znajdowały się zabudowania gospodarcze plebanii, w których były hodowane konie, krowy i świnie. Nie wiem czyją były własnością, ale pamiętam taki moment, że dzieci z drugiej klasy były przygotowywane przez księdza Stanisława Żurka w kościele do pierwszej komunii św., na które jako pierwszoklasistka lubiłam chodzić, była tam też moja kuzynka Elżbieta (Lusia), chociaż na nas obie wołano Lusia. Do kościoła wpadł ktoś głośno krzycząc, że palą się drewniane zabudowania gospodarcze. Ksiądz Stanisław Żurek kazał nam szybko uciekać, ale drogą nie mogliśmy bo tam było dużo ludzi pomagających ratować inwentarz i gasić pożar. Pamiętam, że ogień był ogromny. Uciekaliśmy z dziećmi z tyłu kościoła drogą w dół (ta droga jest do teraz, tylko asfaltowa) a potem dołem przez pola i łąki. Wróciłam do domu ale rodziców nie było gdyż poszli pomagać przy pożarze. Pamiętam, że bardzo się bałam, bo dla tak małego dziecka jakim wtedy byłam, było to straszne przeżycie.
Z tyłu kościoła, w ścianie była wybudowana kaplica w której odbywały się czasem majówki, na które też jako dziecko lubiłam chodzić. Wszędzie chodziłyśmy razem z Lusią, moją kuzynką. Za kościołem, na lekkim wzniesieniu znajdował się cmentarz, na którym byli pochowani żołnierze z pierwszej wojny światowej, była to taka wydzielona część. Jednak później zaczęto tam chować innych zmarłych, tam też znajduje się obecnie grobowiec rodzinny Kokoszów i Budynów, czyli mojego stryja, jego żony, jest tam też pochowany mąż mojej kuzynki Elżbiety. Z tego co pamiętam, to wcześniej główny cmentarz znajdował się po lewej stronie drogi z Wojnicza do Zakliczyna. Kiedy rodzice mieszkali w Lusławicach byłam na tym cmentarzu na grobie babci Heleny Kokoszowej – żony Jana. Babci nie znałam bo zmarła przed moim urodzeniem, dziadek Jan zginął na wojnie, więc babcia mieszkała z nami (wcześniej w Woli Stróskiej). Podobno jakieś szczątki babci zostały przeniesione do grobowca Kokoszów, mówił mi o tym mój kuzyn Jerzy, ale na tym grobowcu nie ma babci danych.
Pamiętam też ogromną powódź jak wylał Dunajec, nie było jeszcze wtedy zapór w Rożnowie i Czchowie, mógł to być rok 1946-47. Duża część wsi niżej położona była zalana. My, jako bardzo niemądre dzieci (teraz to wiem), było nas kilkoro, staliśmy na wysokim brzegu, na zakręcie rzeki i patrzyliśmy jak woda niosła wszystko co zebrała po drodze, to było straszne.
Pamiętam też, ale tak trochę przez mgłę niemieckich żołnierzy, którzy stacjonowali w wielkiej kuchni, jednak z opowiadań rodziców wynikało, że nie robili nam krzywdy, ponoć byli to polscy Ślązacy lub Czesi przymusowo wcieleni do niemieckiej armii. W zbiorze zdjęć rodzinnych było zdjęcie zrobione na dużym tarasie właśnie z Niemcem, który mnie malutką trzyma na rękach, ale póki co nie możemy się tego zdjęcia doszukać. Było pożyczone od mojego najstarszego brata Jana do zeskanowania ale gdzieś umknęło, brat nie żyje, a bratowa pamięta to zdjęcie ale nie może go odszukać.
Z tego co pamiętam, to czasem dostawaliśmy od nich po kawałku czekolady, a mamie dawali sacharynę do słodzenia. Więcej wiem co nieco z opowiadań mojego taty, że były też kłopoty. Tato wraz ze stryjem Franciszkiem gromadzili żywność po okolicznych wsiach dla partyzantów walczących w pobliskich lasach, którą oni sobie zabierali zazwyczaj nocami. Jednego razu, inni Niemcy szukali przywódcy partyzantów, który miał się u nas ukrywać. Tato opowiadał, że przeszukali pomieszczenia gospodarcze i nikogo nie znaleźli. Wtedy postawili mojego tatę pod ścianą stajni z wycelowaną w niego bronią. Uratowała go wtedy mieszkająca u nas pani Budzyńska z Poznania, dobrze mówiąca po niemiecku zaręczając, że nikogo, takiego u nas nie ma. Więc Niemcy odpuścili.
Jak się dowiedziałam, już po spisaniu mojego pamiętnika rodzina Budzyńskich z trójką synów była deportowana z Poznania do Olszyn i skierowana do naszego domu i razem mieszkaliśmy. Pamiętam najmłodszego z ich synów ( Roniek) Romuald i panią Wiktorię Budzyńską (jej mąż został zabrany przez gestapo i zginął w Oświęcimiu), nie pamiętam starszych synów Zbyszka i Jerzego bo byłam malutka. Mamy kilka wspólnych zdjęć z rodziną Budzyńskich i jest to bardzo cenna pamiątka. Z opowiadań rodziców pamiętam, że po wojnie pani Budzyńska z synami przyjeżdżali do Olszyn na letnisko, był raz z nią jeden ze starszych synów, chyba Zbigniew a jego ślubne zdjęcie znajduje się u mojej siostry. Rodzice dość długo utrzymywali kontakt z tą rodziną, nawet po wyjeździe z Olszyn.
Pamiętam też taki moment: moja młodsza siostra była malutka, spała z rodzicami w ich pokoju, a przyjechała do nas moja kuzynka Łucja od wujków Malików ze Zdoni, córka najstarszej siostry mojej mamy i obie spałyśmy w moim pokoju. Mógł to być rok 1945-46, późna zima lub wczesna jesień bo ścieżki były ośnieżone. Obudziło nas walenie w okna i drzwi wejściowe, zajrzałyśmy z kuzynką do okna i zobaczyłyśmy grupę ludzi w mundurach (bardzo jasno świecił wtedy księżyc) otaczających dom i krzyczących do rodziców po polsku. Podobno poszukiwali syna sąsiadów, który dowodził oddziałem partyzantów, jednak jak twierdził tato on po wojnie nie wrócił do swojej matki. Wpadli do pokoju rodziców i kazali tacie otwierać wszystkie pomieszczenia. Na prośbę mamy trzymającą moją malutką siostrę na rękach aby pozwolili tacie się ubrać, włożyć buty, wtedy jeden z nich brutalnie pchnął ją na łóżko a tatę zabrali nieubranego i na boso, ciągali go po strychu i wszystkich zabudowaniach gospodarczych. Nie było prądu, ale tato zapalił stojącą na stole lampę naftową z uchem i w świetle tego światła widziałam żołnierzy w polskich mundurach, innych po cywilnemu, potwierdzała to później również moja kuzynka, starsza ode mnie cztery lata, więc pamiętała więcej i widziała co było. To samo mówili też moi bracia bo oni też zostali obudzeni, starsi ode mnie Tadeusz trzy lata, a Jan sześć, więc nawet po latach twierdzili, że było to polskie wojsko z orzełkami na czapkach, ale że było wśród nich też paru bez mundurów. Mogły to być też jakieś grasujące bandy. Nikogo nie znaleźli i odeszli z krzykiem i wyzwiskami. Tato twierdził, że mogło to być wojsko AK lub WIN (teraz uznawani za bohaterów), pamiętam płacz mamy, mojej siostry a my z kuzynką, braćmi i tatą płakaliśmy razem z nimi ze strachu, nie wiedząc czy znów nie wrócą.
Pamiętam też, że moja rodzina utrzymywała bliskie kontakty z rodziną Dylągów, mieszkających przy głównej drodze, za nimi w kierunku Sukmania na zakręcie mieszkał fotograf chyba Łabuda ale dokładnie nie pamiętam. Pani Katarzyna Dyląg i brat mojej mamy wujek Kazimierz Migała, byli moimi rodzicami chrzestnymi, mąż pani Dylągowej był wziętym kowalem. Z tego co pamiętam, mieli córkę Zofię i starszego syna Stefana, który w późniejszych latach kupił za niewielkie pieniądze dworek w Olszynach. Jak się później dowiedzieliśmy, właściciel myślał, że zrobi wielki interes, najpierw podnajmował ten dom na urzędowe cele, nikt tego domu nie remontował i zaczął podupadać, dlatego Szczurek był zmuszony sprzedać i tym sposobem został kupiony przez pana Stefana Dyląga.
Wybiegnę trochę w przyszłość i dodam, że chyba w 2017 r. roku przed Wszystkimi Świętymi , będąc z synem Arturem i jego żoną na grobie rodziców w Zakliczynie, a także na cmentarzu w Olszynach, podjechaliśmy pod ten dom. Sam kształt się nie zmienił jednak było widać, że popada w ruinę. Spotkaliśmy żonę pana Stefana, która wyjaśniła nam, że po śmierci Stefana mieszka sama w tym wielkim domu, a każde z trojga dzieci wybudowało nowe domy na dawnym ogrodzie warzywnym i na terenie dawnych zabudowań gospodarczych, po których nie było śladu. Ale dom, w którym się urodziliśmy stoi i w dalszym ciągu czuję do tego miejsca sentyment. Dodam, że jakiś czas mieszkała z nami ciocia Waleria z małym synem (siostra stryja Franciszka i mojego taty) bawiliśmy się z Andrzejem (Stanisławem) a ciocia pomagała rodzicom w pracach, mamy ją też na kilku zdjęciach. Teraz mam kontakt z jej córką Heleną, mieszka w Woli Stróskiej.
Do pierwszej klasy szkoły podstawowej chodziłam w Olszynach razem z moją kuzynką Elżbietą, ten dziecięcy okres wspominam z sentymentem, tam się urodziłam i wychowywałam. Pamiętam, że poniżej domu stryjostwa płynął mały strumyk gdzie rosły chyba olchy a pomiędzy drzewami rosły kaczeńce, które z Lusią zbierałyśmy, rodzice nas krzyczeli bo tam było mokradło. Pamiętam, że nasi bracia Jerzy i Tadeusz mieli się nami opiekować podczas zabaw ale oni nam uciekali jak to chłopcy. Trzeba jednak przyznać, że Olszyny zawsze będą mi bardzo bliskie a szczególnie w starszym wieku czuje się sentyment do miejsca pochodzenia.
W międzyczasie, przed pójściem do szkoły przebywałam dość często u moich dziadków Migałów w Zdoni, rodziców mojej mamy, szczególnie po urodzeniu młodszej siostry. Rodzice prowadzili dość duże gospodarstwo i pracy im nie brakowało, a plonami dzielili się ze wspomnianym wcześniej Szczurkiem. Pamiętam jak przyjeżdżał z żoną jakimś samochodem i rodzice pakowali do pełna warzywa, mąkę, ubity drób, nabiał, jednym słowem wszystko na co ciężko pracowali. Żeby ulżyć im w opiece nad dziećmi dziadkowie Migałowie zabierali mnie do siebie, a starsi ode mnie bracia trochę pomagali w pracach.
Nie wiem dlaczego po wyjeździe z Olszyn urwał się kontakt ze stryjostwem, obaj bracia bardzo się lubili. Do dzisiaj moja siostra mieszkająca k. Przemyśla jest w posiadaniu ich wspólnego portretu, do którego ramy zrobił mój tato. Rodzice po 18-tu latach wrócili w rodzinne strony i zamieszkali w Lusławicach k. Zakliczyna i pamiętam, że byliśmy z moim tatą na starym cmentarzu w Olszynach i pokazał mi grób babci Heleny, nie było tam nagrobka tylko pagórek i bukiecik kwiatków zrobionych z bibuły. Wstąpiliśmy do Kokoszów, ciocia Bronia jakby nas nie kojarzyła, pamiętam że byli tam dwaj mali chłopcy synowie Lusi (Elżbiety) a stryj Franciszek chyba przebywał wtedy w Krakowie razem z Jerzym. Mógł to być rok 1969-70.
Pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy syn Artur mieszkał w Krakowie odszukał Jerzego, spotkaliśmy się dwa razy z nim i jego żoną, a potem był już tylko kontakt telefoniczny. Pamiętam też, że jakiś czas mieszkała z nami w Olszynach ciocia Waleria, siostra stryja Franciszka i mojego taty z małym synem miał 3-4 lata, bawiliśmy się z nim a ciocia pomagała rodzicom w pracach. Mam kontakt telefoniczny z jej córką Alą (też Helena), mieszka w Woli Stróskiej.
Okres w Zdoni wspominam też bardzo serdecznie, pamiętam jak dziadziu Ludwik wystrugał mi z kawałka drewna, pierwszą jaką miałam lalkę, którą się bardzo cieszyłam. Głównie opiekowała się mną ciocia Wisia (Jadwiga), najmłodsza siostra mojej mamy. Ona nauczyła mnie dziergania na drutach i szydełkiem a także szyć sukienki dla drewnianej lalki. Ciocia prowadzała mnie też do sypania kwiatków do klasztoru w Zakliczynie, prawie 3 km., czasem zabierała mnie też na randki (wtedy była jeszcze panienką, na dodatek bardzo ładną i z grubym warkoczem), oprowadzała mnie też po rodzinie taty w Woli Stróskiej. Ciocię Wisię wspominam bardzo serdecznie, była dla mnie jak druga mama. Pamiętam nawet taki moment, kiedy prowadziła mnie na piechotę do Olszyn. Przepływałyśmy jakimś promem przez Dunajec, skręcałyśmy na drodze trochę w lewo i leśną drogą szłyśmy przez las (czasem ciocia niosła mnie trochę na plecach). Wychodziłyśmy w Olszynach drogą pomiędzy zabudowaniami gospodarczymi plebanii a szkołą, a z powrotem tato odwoził nas bryczką do Zdoni.
Pamiętam też zabawy z moimi kuzynami ze strony mamy, szczególnie z Malikami, którzy mieszkali na tzw. górce. Rosły tam pyszne czereśnie, zazwyczaj szczepione przez dziadzia Ludwika i oczywiście „łaziliśmy” po tych drzewach. Dziadkowie mieszkali w drewnianym domku, krytym strzechą, była tam kuchnia z glinianą polepą i pokój (izdebka), w którym była podłoga. Dziadkowie spali na jednym łóżku a ja z ciocią na drugim. Domek otoczony był ogródkiem, gdzie oprócz jarzyn rosły też piękne kwiaty np. dalie, mieczyki, floksy ale najbardziej zapadły mi w pamięć piękne, pienne róże szczepione i uprawiane przez dziadzia, róże te sięgały do słomianego dachu. Oczywiście był też piękny sad z różnymi drzewami owocowymi, w sadzie była wybudowana też wędzarnia, w której latem były suszone owoce. Niżej domu płynął nieduży strumyk, wtedy z bardzo czystą wodą, którą piliśmy i brodziliśmy po niej. Do dziadków przyjeżdżała latem siostra babci Stefani ciocia Hanka Kurant z Wałbrzycha z mężem i synem, (obaj mieli na imię Wiktor) nieco młodszym ode mnie w rzeczywistości jako kuzyn mojej mamy, był moim wujkiem. W późniejszym okresie, mieszkając już w Medyce, bardzo często spędzaliśmy wakacje w Zdoni.
W Zdoni chodziłam też do drugiej klasy szkoły podstawowej, gdyż moi rodzice byli zmuszeni opuścić Olszyny ponieważ właściciel majątku wymówił im dzierżawę. Stało się tak dlatego, że około 1949-50 roku miała wejść w życie ustawa regulująca zmiany w zarządzaniu majątkami ziemskimi i tato jako długoletni użytkownik (od wiosny 1935 do jesieni 1948) za dwa lata miałby prawo pierwokupu, na dogodnych warunkach, więc żeby to uniemożliwić właściciel pozbawił tatę tej możliwości. W tym czasie miały miejsce akcje przesiedleńcze na wschodzie (Ukraińcy) i na zachodzie (Niemcy) więc władze wojewódzkie w Krakowie dały rodzicom propozycję wyjazdu na zachód. Tato pojechał do wskazanej miejscowości, gdzie zastał poniemiecki, opuszczony i urządzony dom (ponoć bardzo ładny), wyposażony w niezbędny sprzęt, zabudowania gospodarcze, jednak mama nie zgodziła się mówiąc, że nie chce się bogacić na cudzej krzywdzie. Wybrali więc ziemie wschodnie i otrzymali gospodarstwo z pustym domem, stajnią i dwoma stodołami w przygranicznej wsi Medyka k. Przemyśla, które opuścił Ukrainiec po przesunięciu granicy. Były tam dość duże dwa ogrody warzywne i za stodołą duży sad. Dom był murowany, z gołej cegły, dopiero później rodzice go otynkowali, stajnia też była murowana a za nią była wybudowana w ziemi piwnica, okryta ziemią (rosły ta nawet kwiatki), która służyła za przechowalnię żywności, lodówek wtedy jeszcze nie było. Do Medyki rodzice przyjechali późnym latem 1948 r.
Najstarszy brat Jan skończył w Olszynach podstawówkę i od września zaczął Liceum w Krakowie, gdzie zamieszkał w internacie lub u Janiny, córki wujka Malika. Rodzice z bratem Tadeuszem i siostrą Jadwigą pojechali szczerze mówiąc w nieznane, więc ja zostałam w Zdoni i tu chodziłam do drugiej klasy. Umiałam już wtedy czytać, bo babcia Stefcia nauczyła mnie na książeczce do modlenia, a w drugiej klasie dziadziu nauczył mnie tabliczki mnożenia. W Zakliczynie przystąpiłam do pierwszej Komunii Św., tu też po 20-tu latach 18.05.1979 r. w swoje urodziny przystąpił do Komunii Św. nasz starszy syn Artur, gdzie z konieczności też w Zdoni chodził do pierwszej i drugiej klasy. Młodszy syn Robert też tam chodził do pierwszej klasy a do drugiej i trzeciej u dziadków w Tarnowie, ale to już późniejsza historia.
W okolicach Zdoni mieszkała część rodzeństwa mojej mamy: najstarsza Joanna (Migała) Malik wyszła za wdowca z dwójką dzieci, wspólnych dzieci mieli siedmioro, mieszkali na górce, najmłodsza Jadwiga mieszkała z rodziną w domu rodzinnym, wujek Kazimierz z żoną Krystyną i dwoma córkami początkowo mieszkali w Zakliczynie, później wybudowali się w Lusławicach. Ciocia Karolina wyszła za mąż w Niemczech za Polaka Jana Siudaka z Jeżowego k. Niska i po powrocie tam zamieszkali. Dodam, że w Jeżowem znalazła męża ciocia Jadwiga Sitarz i moja kuzynka Maria z Malików Stanisławska. Tam też jeździłam na wakacje ale już z Medyki. Później jeździła też moja siostra Jadzia do cioci Loli (wujek już nie żył, zmarł bardzo młodo) i do Marysi, której urodziło się dwoje dzieci Basia i Jurek, więc jej pomagałyśmy.