Pogórska część doliny Dunajca między Czchowem a Wojniczem – Ziemia – Mieczysław Klimaszewski
1933-12-01Nieznany dokument Kazimierza Wielkiego dla Kościoła Parafialnego w Czchowie – Ateneum Kapłańskie – dr Mieczysław Niwiński
1938-12-01Nad dolnym Dunajcem – Ziemia – Wilhelm Sztrancman
Zakliczyn. Arcyciekawe i arcydziwne miasto! Gdzieindziej osobliwości jak rodzynki, które z pewnym trudem, przy pomocy przewodników, wyskubywać trzeba z banalnego i nudnego ciasta. Tu całe miasto, to jedna wielka rodzynka! Bo proszę sobie wyobrazić: uliczki małych, parterowych domków, pochylonych ku ziemi z wysuniętymi wgłąb podcieniami i z długiemi ramionami rynien; a ulica głęboko w dole. Chodnik, potężny, masywny, gruby, wznosi się o metr albo półtora nad jezdnią. Wchodzi się nań z jezdni po schodkach. Co za dziwne i niesamowite wrażenie!
Ze starych domków wyróżnia się w Zakliczynie oryginalny budynek na rynku, z podcieniem, wspartem na słupkach drewnianych, z załamanym dachem, na którym sterczy najeżony pazdur. Ciekawy okaz staropolskiego budownictwa mieszczańskiego. Ratusz pośrodku rynku, murowany, z ostrołukowym gankiem, ma zaledwie lat kilkadziesiąt, a zbudowany został na gruzach jakiejś pradawnej karczmy. Jest bardzo porządny, jak na miasteczko, liczące niecałe 1500 mieszkańców.
W ogóle Zakliczyn utrzymany jest przyzwoicie, posiada, oprócz staroświeckich domostw, wiele okazalszych kamieniczek, jest przytem dość ożywiony. Wystarczy powiedzieć, że ta skromna, nieznana w szerokim świecie dziura, zdobyła się na własną komunikację autobusową z Krakowem. Ruch samochodowy w ogóle bardzo duży, raz po raz suną przez rynek i przez wąskie kanjony uliczek auta prywatne, autobusy i motocykle pędzące w kierunku Krynicy i Sącza. Wpadają zdumione w ramy kamiennych wysokich chodników, zatrzymują się na chwilę dla nabrania benzyny i jazda dalej, na południe!…
Od Zakliczyna droga prawdziwie rozkoszna. Dolina Dunajca dotąd szeroko rozpostarta, zwęża się znienacka, staje się coraz bardziej malownicza i urocza. Dunajec w tych stronach to coś niby polski Ren: wszędzie dookoła na wzgórzach i wśród lasów, ruiny zamczysk, baszty, prastare kościoły. Już o parę kilometrów za Zakliczynem, na wysokiej, lasem aż po czubek porosłej górze, czerwienieje zamek melsztyński, w którym ongi rządził Spytko, ten sam który Tarnów obwarował. Z zamku zostało parę smutnych resztek, ciekawie wyzierających z pośród ciemnej gęstwiny drzew.
Idziemy dalej. Jak tu cudnie, jaka pełna pogody okolica! Jak pysznie jest chodzić wśród wzgórz dunajcowych zakrętów, gdy się przedtem zaznało monotonji równin stopnickich i radłowskich.
O 13 kilometrów od Zakliczyna – Czchów, prastare królewskie wolne miasto, dziś ciche i zapomniane. Ludzie jednak nigdy się nie orjentują w pięknie rodzinnych stron: w Zakliczynie mieszczanie, z którymi gawędzilismy, klęli swój gród, na czem świat stoi, a o Czchowie powiadali: – Jeszcze gorszy i jeszcze brzydszy! Nie warto zaglądać!
A Czchów jest jednem z najładniejszych miasteczek polskich! Co za niezwykłe położenie: idziesz sobie szosą od Melsztyna, na lewo w dali sunie Dunajec, na prawo dostrzegasz wyniosłą basztę zamczyska czchowskiego. A gdzieś miasto? Do miasta trzeba się wdrapywać, leży ono wysoko ponad gościńcem, na zboczach wzgórz, oddzielone od zamku wąwozem. Uliczki miasta biegną skrajem dolinek, to znów pochyło, stromo, z góry na dół. Olbrzymi kwadratowy rynek położony jest przedziwnie: górna jego część wznosi się o kilkanaście metrów ponad dolną. A naokoło chodniki jak w Zakliczynie: potężne, kamienne, rzucone o metr lub dwa powyżej jezdni. Znów owe staroświeckie domki z łamanemi daszkami, z podcieniami wspartemi na kolumienkach drewnianych, ładnie modelowanych. Domki porządniejsze od zakliczyńskich. Łączą w sobie wdzięk dawności z nowoczesnym porządkiem i kulturą. Widok ze szczytu rynku ku dolinie Dunajca doprawdy niezwykły: w dole, w południowym kącie placu szczerzy zęby gotyckich blank stary kościół farny, jeszcze niżej, na samotnej górze sterczy potężna poszczerbiona baszta zamkowa, dalej, w dolinie, wije się srebrny Dunajec.
Miłe miasto i mili mieszkańcy. Coraz ktoś nas wita, zapytuje o marszrutę, udziela przyjaźnie rad i wskazówek. Jakiś dziarski staruszek bierze nas w obroty: prowadzi do kościoła, gdzie właśnie odbywa się lekcja śpiewu na chórze. Gromadka chłopaków i dziewcząt nuci piskliwemi głosikami. O wiele więcej interesują nas malowidła średniowieczne, któremi okryte są ściany prezbiterjum. Rzadki okaz malarstwa religijnego z przed 500 lat, z czasu, gdy ono było u nas jeszcze w powijakach. Zabytek ten doskonale zachowany, odgrzebany został niedawno z pod pobiały. Niezgrabne, trochę krzywo rozstawione, prymitywne freski, pełne swoistego piękna, okryte matowizną wieków, przedstawiają sceny z życia Najśw. Marji Panny, pod którem wezwaniem zbudowano kościół. Wokoło wymyślne ornamenty, girlandy kwiatów, wszystko w tonie przeważnie czerwonawym, rdzawym.
Wdrapujemy się na wzgórze zamkowe i u stóp baszty odpoczywając kontemplujemy dolinę Dunajca, który czyni w tem miejscu silny skręt. Z dala widać Zakliczyn i Melsztyn. Zciemniało się już, gdyśmy ruszyli w dalszą drogę. Nocowaliśmy w karczmie, w Tropsztynie. Tu zaczyna się najpiękniejsza partja Dolnego Dunajca znana pod nazwą Przełomu Rożnowskiego. Dunajec, który opuściwszy kotlinę Sądecką, natrafił na większe, opór stawiające góry, przedziera się przez ich czarowną krainę, wijąc się silnemi zakrętami i zamaszystemi pętlami. Idziemy drogą tuż ponad rzeką, ponad dumną, górską, szumiącą rzeką, albo dla skrócenia marszu zbaczamy na ścieżki, które wprowadzają nas na grzbiety, wysoko ponad dolinę wzniesione i wrzynające się klinami pomiędzy pętle Dunajcowe. Idziesz górami, wysoko ponad światem, patrzysz w dół i masz po lewej stronie, głęboko, Dunajec i po prawej też – Dunajec. Na skałach i wśród lasów nadrzecznych wyrastają zamki, skromne resztki dawnych dumnych twierdz. O to Tropie, ongiś siedlisko rozbójników, którzy napadali na kupców, wędrujących tędy odwiecznym szlakiem handlowym polsko-madziarskim. Oto Rożnów, w roku 1370 przez Piotra Rożena ufundowany.
Piękna jest droga górska! W dole pieni się i szeroko rozlewa swe kapryśne wody pełen utajonej potęgi Dunajec. Z prawej i z lewej strony opadają ku rzece lesiste, ciemnozielone zbocza wzgórz. Pomiędzy niemi, jakby w ramce, szarzeją dalekie jakieś łańcuchy. Tu i ówdzie sterczy samotnie wśród lasu zagubiona chatka. Tu strumyk, pędzący ku ojcu-Dunajcowi, szemrze w tysiącznych zakrętach, albo z hukiem i hałasem przelewa się poprzez wodospadziki, z rykiem uderza w zeschłe, powalone konary drzew. Tam znów w oddali majaczy wioska i lśni krzyż sędziwego kościółka, albo bieleje zmurszała kapliczka, ale wnet ją zakrywają kopuły gór i las ciemny, poważny. Już nogi odmawiają posłuszeństwa, ale jakaś siła nieznana nie pozwala spocząć ani na chwilę, każe zobaczyć co się kryję za tą górą, za tym zakrętem, za tą figurą przydrożną, każe iść dalej, dalej i dalej…